Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/425

Ta strona została przepisana.

— Nic, patrzyłam — odpowiedziała cicho.
— Chodź pani, tu niezdrowe powietrze — mówiła, biorąc ją pod ramię, bo zobaczyła w jej oczach przygasłych myśl samobójczą.
Janka pozwoliła się zabrać i dopiero na Zjeździe zapytała się cicho:
— Pani nie wyjechała?
— Nie mogłam. Widzi pani, mój Janek znowu gorzej chory. Doktor zabronił mi go poruszyć z łóżeczka i wierzę, bo mogłoby go to dobić — szeptała smutnie. Musiałam zostać, cóż, przecież go do szpitala nie oddam. Jeżeli już na to przyjdzie, to umrzemy oboje, ale ja go nie opuszczę. Doktor mi jeszcze robi nadzieję, że to przejdzie.
Janka patrzyła się z dziwnem uczuciem na jej twarz wyszarzaną a pełną blasków głębokiej miłości. Wyglądała jak nędzarka w swoim ciemnym, poplamionym płaszczyku, w sukni szarej, wystrzępionej u dołu; kapelusz miała ryżowy i czarne, pocerowane rękawiczki na rękach i rudą od deszczów parasolkę, ale przez tę nędzę świeciła, niby słońce, miłość dla dziecka. Nie widziała nic i na nic nie zważała, bo wszystko nie miało dla niej żadnego znaczenia, co się tylko nie tyczyło jej dziecka.
Janka szła obok niej, przypatrując się z podziwem tej kobiecie.
Znała jej historyę.
Była to córka zamożnej i inteligentnej rodziny, zakochała się w aktorze, czy w teatrze i wstąpiła na scenę i chociaż ją później kochanek rzucił, chociaż ją nędza jadła i poniżenie, nie mogła oderwać się od teatru, a te-