Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/433

Ta strona została przepisana.

obmacywała je z największą ostrożnością po kolei, aż wreszcie namacała płaską, czworokątną flaszeczkę z esencyą octową; widziała ją tutaj kilka godzin temu, i znalazłszy teraz, tak gwałtownie wyjęta ją z pośród innych przedmiotów, że jakaś blaszana pokrywa z brzękiem spadła na podłogę. Janka bezwiednie pochyliła głowę przerażona, bo ten brzęk rozległ się takiem echem w jej mózgu, jakby świat się walił na nią.
— Kto tam? — zawołała służąca, przebudzona hałasem — kto tam? — powtórzyła głośniej.
— To ja... przyszłam się wody napić... — odpowiedziała Janka po długiej chwili zdławionym głosem, nerwowo przyciskając flaszeczkę do piersi. Służąca mruknęła coś niewyraźnie i nie odezwała się już więcej. Janka jakby gnana przez furye szaleństwa, nie dbając już czy ją kto usłyszy, czy zbudzi kogo, pobiegła do swojego pokoju, zamknęła się na klucz i dopiero wtedy upadła na pół żywa z wyczerpania i tak się trzęsła cała, że się jej wydawało, że się rozleci; łzy, których nawet nie czuła, zaczęły płynąć strugami po jej twarzy. Sprawiło to jej taką ulgę, że usnęła. Rano Sowińska znowu jej przypomniała wyprowadzkę i najbrutalniej otwierając drzwi przed nią, kazała jej się wynosić. Janka ubrała się śpiesznie i nie odpowiadając ni słowem wyszła na miasto.
Chodziła ulicami, czując tylko swoją bezdomność i ten jakiś wir, w którym mózg jej tonął coraz głębiej. Przeszła Nowy-Świat, Aleje Ujazdowskie i zatrzymała się dopiero w Łazienkach, nad stawem.
Drzewa stały obumierające i pożółkłe liście zaścielały złotawym kobiercem drożyny. Cisza dnia jesiennego