w przepaść... w śmierć... To znowu że się rozstrzępia niby ta pajęcza przędza, co omotała trawniki, co lśniącem i strzępami płynie w powietrzu; że się rozciąga w takie pasma, we włókna coraz subtelniejsze i przestaje już czuć rozmotana w nieskończonościach. To ją ogromnie rozrzewniło, dziwna, dla siebie samej czułość przepełniła jej serce łzami żalu.
— Jaka biedna!... jaka nieszczęśliwa!... — szeptała, jakby o kimś innym, którego cierpienia odczuwa i boleje nad niemi okropnie; spazm bólu niewypowiedzianego ściskał jej serce i rozgniatał w męce prawie nieosobistej.
Dusza jej tak rozkładała się w agonii, że już teraz nie ma pełnego pojęcia, jakie to nędze ją zmogły? Jakie nieszczęścia rozbiły? Czemu płacze? Kto ona jest?
— Śmierć! — powtarza odruchowo i słowo to znajduje nieświadomy a głęboki oddźwięk w jej mózgu i nerwach i wyciska z jej oczów kilka łez zaledwie.
Zatrzymała się, nie wiedząc dlaczego to robi przed Faunem tańczącym.
Deszcze przyciemniły jego kamienne ciało, kędziory włosów, zwinięte niby kwiaty hyacyntu, zrudziały, twarz pobrużdżona potokami wody, jakby wydłużyła się nieco od wiosny, ale w oczach skrzył się i palił ten sam płomień szyderczy i krzywe nogi tańczyły wciąż zapamiętale.
— Ijo! Ijo! Ijo!... Zdawał się śpiewać i potrząsać fletnią i śmiać się i szydzić ze wszystkiego i podnosić zuchwale do słońca głowę, którą wieńczyły, niby bachancki wieniec, opadłe na nią liście.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/435
Ta strona została przepisana.