— Wyszedł ekspres! — zbudził go jakiś głos i trzask zamykanych drzwi.
Z największą przykrością znowu otworzył kasę i, jak zwykle, wyjrzał na olbrzymią halę. Była najzupełniej pusta, tylko przed wagą piętrzył się stos czarnych, płaskich skrzynek, okutych mosiądzem na kantach.
— Dokąd idą? — rzucił wagowemu.
— Jeszcze niewiadomo. Ale to jakieś zamorskie, pewnie z Ameryki.
Wyszedł, aby się im zbliska przyjrzeć, i z jakiemś dziwnem wzruszeniem odczytywał na nich nazwy miast dalekich.
— New York! Vancouver, Hong-Kong. To kufry okrętowe, przejechały z pół świata! — tłumaczył wagowemu. — Idą na sam spód i muszą być ściśle upakowane, żeby się w drodze nie przesuwały. Vancouver — Hong-Kong! — powtarzał z czułością jakby te wyśnione, czarodziejskie słowa.
— Kobè Hong-Kong! — myślał, powróciwszy na swoje miejsce przed kasowe okienko, i poił się samym wdziękiem nazw, i kołysał w rozmarzeniu, gdy wysunęły się ku niemu jakieś nieznane ręce w szarych rękawiczkach i za szybami zamajaczyła twarda, wygolona twarz Amerykanina. Podawał bilety do stemplowania, żądając przytem jakiejś informacji.
Józio bardzo uprzejmie odpowiedział mu po angielsku.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/022
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —