Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —

tynk, węglowy miał oblepiał szyby, piec stał krzywo, po kątach tuliły się niedobitki wspaniałych mebli, pokryte strzępami obić i pokrowców, stosy zakurzonych gazet leżały na krzesłach, ale nie widziała tego, przejęta uczuciem rozmarzonej radości.
— Siedzimy, jak prawdziwe małżeństwo! — Wparła się głębiej w fotel i całującemi spojrzeniami krążyła lękliwie nad jego głową pochyloną. Naraz gdzieś pod nimi huknęły gwałtownie drzwi, pies zaszczekał i podniósł się przytłumiony gwar jakby śmiechów i krzyków.
Ale gdy przycichło, Frania znowu zaczęła cerować i żałośnie westchnęła.
— Mój Boże, jakie to szczęście mieć swój dom, męża i dzieci!
Spojrzał na nią ukradkiem, łzy wisiały u złotych rzęs, blade usta krzywiły się jakoś boleśnie, a po wynędzniałej twarzy błądziły posępne cienie.
— Nie mogłaś to sobie kogo namówić? — odezwał się żartobliwie.
— Żeby mnie tylko chciał, to poszłabym nawet za złodzieja, nawet za hycla…
— A bo ci to samej źle? Wolnaś, jak ptak, robisz, co chcesz, używasz sobie…
— Jak pies w studni! — Wzburzyła się nagle i buchnęła: — Niech cholera zatłucze takie używanie! Tak, wolna jestem i ganiam po świecie z wywieszonym ozorem, tłukę się po wszystkich stacjach, jeżdżę od faceta do faceta, jak ten pies bezpański, którego każdy kopie na dowidzenia i kijem dalej