— Czy to prawda, że pan Józio był dziedzicem? — spytała cichutko, lękliwie. Potwierdził, uśmiechając się dziwnie żałośnie.
— I miał pan prawdziwy dwór? I cugowe konie? I karety? I służbę w liberjach? I w kościele siadał pan przy ołtarzu w osobnej ławce? — Wpiła w niego oczy, zgorączkowane jakiemś wspomnieniem.
— Miałem! Miałem! Miałem! — powtarzał coraz ciszej i smutniej.
— I wszystko poszło… fiut, na bory i lasy! — Błysnęły łzami jej złote rzęsy.
— A poszło, psiakrew, poszło!
— I Żydy zabrały do ostatniego grdynia, jak panu Raciborskiemu, co?
— A wzięły! Nie warto nawet wspominać, nie warto. — Westchnął ciężko.
Chwyciła go za rękę i całowała z głębokiem współczuciem.
— Mój biedny dziedzic, moja sierota, mój jasny pan…
Wyrwał się dosyć szorstko i, pogwizdując, rzekł prędko, jakby gniewnie.
— Mniejsza z tem! Cóż tam słychać na linji?
Ale Frania odpowiadała niechętnie i o rzeczach dosyć mu znanych.
— Gdzie byłaś i u kogo?
— U pana Mikada siedziałam całe trzy miesiące.
— I wkońcu cię wylał!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.
— 35 —