— Wcale mnie nie wylał, tylko że wyjeżdża do Paryża i rzuca służbę…
Stanął, jak wryty, i długo nie mógł wydobyć ze siebie głosu.
— Mikado jedzie do Paryża? Mikado? Wziął cię na dobry kawał.
— Nie, na pewno jedzie, już sprzedał całe gospodarstwo, kupił od niego ten nowy dozorca, który przychodzi na jego miejsce. Sama naczelnikowa uczy go po francusku. Ma wyjechać już w przyszłym tygodniu, ale obiecał wyprawić na pożegnanie wspaniałą bibę. Pojedzie pan do niego?
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów. A skądże wyrwał gotówkę?
— Dali mu jacyś państwo z Krakowa.
— Wielbiciele talentu! — szepnął drwiąco. — Naturalnie, poznali się na jego genjuszu! Nowy Matejko! — myślał, pełen zawistnej złośliwości.
Naraz zdołu buchnęły takie wrzaski, jakby się tam zarzynano.
— Hołota — psiakrew! Niepodobna już wytrzymać w tym domu.
— Zwyczajnie, jak w każdem małżeństwie! — zaśmiała się cichutko.
— Te bydlęta młócą się prawie codziennie. Ale — że nie puści kantem takiego draba!
— Bo najgorszy mąż jest lepszy od żadnego, a pan Soczek nie taki zły, nie…
— Znasz go z czasów kawalerskich, co? — rzucił wzgardliwie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —