— A bo pan się czegoś dąsa i nie śmiałam się odezwać.
Roześmiał się przyjaźnie, że przysunęła się z czułemi wymówkami.
— Tak mi było samej przykro… tak czekałam… a może pan już nie chce Frani…
— Przynajmniej raz wyspałaś się porządnie, bo nikt ci nie przeszkadzał.
— Ale dzisiaj musimy sobie powetować, nie będzie pan już czytał do rana, nie…
— Może, ale tymczasem nie zawracaj mi głowy! — Nie cierpiał mizdrzeń i czułości.
Odskoczyła zadąsana, niby psiak, boleśnie kopnięty.
— Kiedy tak, to zabiorę swoje gałganki i pójdę się bawić na inne podwórko.
Milczał, zapatrzony w okno, na rezerwę, manewrującą po stacji.
— Jak Bozię kocham, ale z panem tak ciężko dojść do ładu, niby z rodzonym mężem. Przemówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu! A bo nie tak, co? Pan Mikado — to facet całkiem na inszy fason! Jak zły, to zaraz zaklnie, wykrzyczy, zpsiekrwia i gotów nawet wjechać na cyferblat, ale zato jak jest w humorze, to tylko śpiewa, figluje i ściska, że trzeszczą żebra, i gotów oddać ostatnią koszulę. Z takim to zaraz człowiek wie, skąd wieje i gdzie dmuchać!
— Jeżeli chcesz, to zabierz sobie wszystkie rzeczy z mieszkania! — rzekł niespodzianie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —