Na jednej ze ścian, pomiędzy portretami wisiał ogromny wieniec z kłosów pszenicznych, przewinięty spłowiałemi wstęgami.
— To pewnie jeszcze ze dworu? Jabym wyrzuciła na śmiecie tę graciarnię.
— Nie ruszaj, niech sobie odpoczywają w pokoju! — odezwał się żartobliwie.
— A jaki wspaniały kufer! O, i waliza zupełnie nowa!
— Nie wyciągaj, niech stoją pod stołem, mniej się tam kurzą.
— Czy pan się gdzie wybiera? — spytała nieco później, nalewając mu herbatę.
— A tak, moja najdroższa, wybieram się trochę w świat!
— Daleko?
— Bardzo daleko, może nawet do Ameryki.
— I do samej Ameryki dyrekcja daje bilety?
— Naturalnie, zresztą mniejsza o bilety, głupstwo.
— A hopki się już ma na drogę?
— Będą, to bagatela! — odpowiedział z wielkopańską niedbałością.
— Jak Bozię kocham, ale zupełnie nie rozumiem, poco ludzie jeżdżą zagranicę?
— Poco? Głuptas jesteś, że tego nie rozumiesz! Poco? — zawahał się nieco.
— Przecież i ja coś wiem, bo już byłam zagranicą. Pan Mikado wziął mnie raz do Katowic. Jakeśmy siedli do pociągu, to myślałam, że umrę
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —