Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/045

Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

z radości, aż się zbeczałam, i byłam pewna, że Bóg wie co zobaczę. Przyjeżdżamy, patrzę, wytrzeszczam gały, a za tą zagranicą wszystko tak samo, jak u nas, tylko — że szwargoczą po niemiecku. Zupełnie mi się nie podobało — i domy mają takie same, i deszcz padał tak samo, jak u nas, i błoto było, jak u nas! Mają tylko nadzwyczajne sklepy i można tanio nakupić różnych śliczności. Kupiłam sobie bluzkę i materjału na suknię, ale potem mieliśmy awanturę, bo jakiś szwab łaził za nami i sypał do mnie takie perskie oko, że pan Mikado trzepnął go w facjatę!
— Katowice! Boże się zmiłuj! A któż jeździ do Katowic? chyba kolejarze! Paryż! Londyn! Rzym! Neapol! to jest dopiero prawdziwa zagranica!
— I naprawdę tam jest tak ślicznie?
— To są raje prawdziwe, rozumiesz? cudowne, wymarzone raje! Nie mogę o nich wspominać bez zachwytu — mówił gorąco, śpiesznie popijając herbatę, gdyż dochodziła dziewiąta i czas było iść na służbę. — Boże, żeby to można rzucić wszystko i lecieć w cały świat, jak ptak! I jak ptak rozwinąć skrzydła i ważyć się w słońcu, odpoczywać gdzieś na szczytach, i ginąć w nieskończonościach. Choćby raz jeden w życiu obejrzeć te cuda i upić się niemi, upić się na śmierć i przepaść! — marzył głośno, zapomniawszy o Frani, która szepnęła z głupowatym uśmiechem:
— Że to panu się nie sprzykrzy takie ciągłe tryndanie!