— Dzień dobry! — wołał ktoś, wchodząc do kasy.
— A dobry! Papierosy w szufladzie! — odkrzyknął, nie oglądając się za siebie, gdyż wagowy wyliczał bocznem okienkiem ilość pudów, miejsca i krańcową stację jakichś bagażów.
— Cholera z taką pogodą! — przeklinał gość, otupując nogi ze śniegu.
— W sam raz do powieszenia się na parę minut!
Jakoż istotnie dzień był wiejny i bardzo przykry, suchy i gęsty śnieg padał nieustannie, a chwilami, gdy zawiała burzliwa wichura, robił się taki mąt i kotłowanina, że wszystko ginęło jakby w białym, spienionym wrzątku, i tylko trzaskały niedomknięte drzwi, jęczały druty telegraficzne i, niedojrzana w skłębionych tumanach, rezerwa przelatywała z przeszywającym świstem!
Naraz dzwon stacyjny, obwalony śniegiem, zaklekotał, niby rozbity garnek, osobowy już dochodził, szwajcar dzwonił po salach, wykrzykując nazwy stacyj, zawiadowca w czerwonej czapce i białych rękawiczkach mężnie wypinał pierś na srogą wichurę, żandarmi stali, niby drogowskazy, zaledwie szarzejące w kurzawie, peron zaczernił się rozwianemi chałatami, jakiś parasol poleciał w cały świat, we wszystkich oknach stacji zamajaczyły głowy pań i panien, a wreszcie wyłonił się z zamieci, utytłany w śniegu, ciężko sapiący pociąg i przystanął.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —