— Jak powieje do wieczora, to staną wszystkie pociągi! — odezwał się frasobliwie gość, z trudem dźwigając ogromny brzuch, ogromną twarz i trzy podbródki.
— Dla dozorców żniwa! W to wam graj! Pamiętam, w przeszłym roku pokazywał mi wasz naczelnik rachunki za kiełbasy, śledzie, chleb i gorzałkę, wydane dla ludzi, odkopujących zawiany pociąg! Wystarczyłoby dla całego pułku!
— Naczelnik żartował, a wszyscy myślą, że prawda! Kiedyś, jak dodorcy sami wypłacali robotnikom, to tam grosz jakiś kapnął, ale teraz, Boże się zmiłuj, więcej kontrolerów, niż robotników, a każdy człowiekowi łakomie w garście zagląda. Nędza, jak mi Bóg miły, prawdziwa nędza! — wzdychał i sapał, trąc obwisłe podbródki.
— Biedacy, prawdziwi biali murzyni, proletarjusze! — kpił Józio, ale dozorca machnął lekceważąco ręką i, gdy pociąg odszedł, zaczął się dźwigać do wyjścia.
— Psa szkoda na taką pogodę, a człowiek musi — jęknął, wytaczając się z pokoju.
Stacja już zupełnie opustoszała, na peronie hulał wiatr, i przewalały się coraz większe tumany śniegu. Józio zabierał się do robienia kasy, gdy wszedł zawiadowca, skarżąc się na jakiś okólnik, którego nie mógł zrozumieć.
— Ależ to zupełnie głupie i bez sensu! — wykrzyknął Józio, rzucając papier.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.
— 49 —