Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

wiadała, latając oczami po pokoju, i naraz wykrzyknęła.
— Święci pańscy! Grzysi me zwodzą, czy co? Wszystko sprzątnięte doczysta.
— Bo kazał pan, a musiał sam! — bawił się jej zdumieniem.
— Zaśby ta pan wyszorował podłogę, a juści! ktosik drugi to sprawił…
— Moja Magdziu, miłuję cię bardziej, niźli kapustę z grochem, ale idź do djabła!
— Dyć idę, idę! Jak to szczury bobrują po tamtych papierzyskach! — szepnęła z domyślnym uśmiechem, posłyszawszy zduszony kaszel Frani. — A może przynieść kota, co?
Ledwie się jej pozbył, zjadł obiad pośpiesznie i, zamieniwszy parę słów z Franią, poleciał do roboty, gdyż od południa pociągi szły prawie jeden za drugim. Najpierw przewlókł się przez stację jakiś zwyczajny osobowy, podobny do żydowskiego omnibusu i tak samo brudny, odrapany, skrzypiący, chałatami zatłoczony i rozwrzeszczany.
Po nim przyleciał pośpieszny, niby koń wyścigowy, zgorączkowany i sprężony, i, jak koń, po krótkim postoju, spięty ostrogami, ruszył nagle z miejsca i przepadł w zamieci. A potem szły nieprzerwane towarowe, cicho wypełzały ze śnieżycy i, niby obżarte liszki, ciężkie, długie i leniwe, przewlekały się przez stację i ginęły w rozszalałych tumanach.