Z przeszywającym świstem przelatywała niekiedy rezerwa, wlokąc za sobą ogon dymów.
Zawierucha wzmagała się nieustannie, pociągi szły z coraz większem opóźnieniem, już z trudem przekopując się przez zaspy, wicher wył, niby stada wilków, i łomotał o stację z taką wściekłością, że jęczały wszystkie szyby.
Wpadł Mikado, podobny do śnieżnego bałwana.
— Z niebażeście spadli, czy co? — dziwił się Józio, podając mu rękę.
— Przyjechałem rezerwą! Ledwieśmy się przekopali, wiecie, że na dwa kroki nic nie widać. Psiakrew — z taką pogodą, przewiało mnie do kości.
— Bo wasz ibercjerek dobry, ale od kurzu! — zaśmiał się, dotykając jego kurtki, podszytej wiatrem. — Kożuch chowacie na upały?
— Moje pieski też muszą na czemś ciepłem sypiać! Co mi tam już wszystkie kożuchy, jeszcze parę dni tego kieratu, a potem — adju, Fruziu!
Józio spochmurniał nagle i rzekł z przekąsem:
— A wiem, już cała linja grzmi o waszym wyjeździe do Krakowa…
— Jadę do Paryża! Rozumiecie! Do Paryża! — wymawiał, pojąc się tym dźwiękiem.
— Więc spełniają się wasze marzenia! — westchnął dosyć ciężko.
— Czego się chce, spełnić się musi! A chciałem strasznie, chciałem nadludzko, chciałem wszystkiemi mocami, musiałem tak chcieć i musiało mi się spełnić, gdyż inaczej byłbym sobie strzelił w łeb!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.
— 63 —