— A inaczej ani grosika, choćby od tego zależało całe wasze życie?
— Tak, choćbym nawet miał zdychać z głodu! — rzekł, patrząc mu prosto w oczy.
— Powinni was pokazywać na jarmarkach, jako najosobliwszą osobliwość! Szkoda tylko, że święci nie wymyślili prochu, ani nic podobnego!
— Ale dali światu rzecz stokroć ważniejszą — moralność!
Mikado przysiadł na kanapie i, patrząc nań z podziwem, szepnął drwiąco.
— Jezu, jakby mnie kto zwalił czem przez ciemię! Czy to się jada?
— Kiedyż wyjeżdżacie? — pytał Józio, nie zważając na jego drwiące słowa.
— W niedzielę. Już sprzedałem całą swoją chudobę, a ponieważ długów nie płacę, wyprawiam w sobotę wieczorem morową bibę dla przyjaciół. Ostatnią bibę w życiu, bo skoro jeno tknę paryskiego bruku, adju wódzia, adju słodkie dziewczynki, adju próżniactwo, adju wszystko, co nie jest pracą na przyszłość! Tak sobie ślubowałem i myślę, że dotrzymam. Przyjedźcie, bardzo was proszę.
— Któż będzie więcej?
— Ci, co i zwykle! Zbierze się z mendel wyborowego chłopa. Będzie też antał piwa, parę niezgorszych flach gorzały i smacznego jadła wbród. Będzie nawet muzyka, skrzyknąłem grajków z miasteczka, obiecali nam dudlić choćby do trzeciego dnia, jak na porządnem weselu.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —