„Na krawędzi skał,
Dumny zamek stał,
A mieszkał w nim grand ponury,
Który jadł, pił i spał —“.
— Wypogadza się! — krzyknął, biegnąc do okna. — Jak ciocię Florcię kocham, wiatr ustaje, nie kurzy. Muszę zdążyć do chałupy przed nowym paroksyzmem zamieci. Już jutro zdaję służbę. Do widzenia w sobotę, a nie zapomnijcie o Frani!
— Przywiozę ją wam na wety, jak śliwkę, i do tego jeszcze z barwą…
— Prasowana przyda się chyba na kompot! — Zaśmiał się i poleciał na towarowy, który z brzękiem i stękaniem zabierał się do odejścia.
— Cham! Analfabeta! Żebrzący genjusz! — pluł za nim wzgardliwie Józio. — Ale poco ja się wywnętrzałem przed takim błaznem! — szepnął, przypomniawszy sobie jego zjadliwe uśmieszki.
— Blagowałem i przejrzał mnie, jak szybę!
Był wściekły, że dał się ponieść tak łatwo i tak niepotrzebnie, zawsze bowiem bronił się przed ludźmi chłodem i pewną wyniosłością. A jeśli nawet chwalił się nieraz rozległemi stosunkami i opowiadał nadzwyczajne przygody z własnych podróży, to robił to jakby tylko w obronie przed nędzą rzeczywistości, przed szarem, monotonnem życiem i przed wiecznie nienasyconą tęsknotą do tego, co opowiadał. Był najgłębiej i najszczerzej przekonany, że wszystko to kiedyś przeżyje.