— Od samego rana już tam odgarniają śnieg, ale niechże kto poradzi takiej wichurze; szkoda poprostu ludzi na taki psi czas. Chodź pan do nas na podwieczorek. Jest jeszcze panna Irena.
Józio dosyć chętnie poszedł z nim na piętro nad stacją.
W mieszkaniu zawiadowcy, bardzo jasnem, ciepłem i obszernem, w każdem oknie wisiały klatki przeróżnych kształtów i, jak w menażerji, pełno było kanarków, synogarlic i wiewiórek. Osiwiały kruk kołysał się na metalowej obręczy, psy wylegiwały się po kanapach i fotelach, ślepa sroka spacerowała po chodniku — i wszystko na sygnał swego pana podniosło głosy i naraz zaczęło śpiewać, gruchać, krakać i szczekać.
— Stasiu, bo oszaleję — zajęczała żałośnie pani domu, siedząca w stołowym przy samowarze, buchającym parą.
Zawiadowca świsnął w jakiś szczególny sposób — i wszystko przycichło, tylko pieski skakały dokoła nich z radosnem skomleniem.
Pani domu, pulchna, różowa blondynka, tak wszystka na okrągło, że nawet usta ściągała w karminową obrączkę, witała Józia bardzo życzliwie:
— Niechże pan siada! Cicho, Żolka! Bryś, nie rusz! Nic panu nie zrobią, ręczę.
— Co do tego, zawsze mam pewne wątpliwości. Świetnie pani naczelnikowa dzisiaj wygląda.
Ucałował jej białe, tłuste ręce.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —