W sąsiednim pokoju buchnął nieludzki wrzask, skoczyła tam, jak furja, rozległy się ostre wymyślania, trzask jakby wybijanych policzków, i jakaś dziewczyna wyleciała, trzymając się za twarz, a po chwili pani Marysia wróciła pod samowar spokojna i uśmiechnięta jak zwykle, a za nią prowadził dzieci drab w mundurze służby kolejowej i usadzał je przy stole.
— Cóż się tam znowu stało? — pytał zawiadowca.
— Jurek z figlów pociągnął ją za włosy, a ta klępa go wybiła! Pietrek, poproś panny Ireny! Skaranie boskie z temi łajdaczkami.
— Ja ją tylko tak sobie pociągnenem, a ona mnie bęc!
— Tatusiu, ja powiem! A to, tatusiu, Jurek ją kłuł szpilką.
— Cicho! Misia, nie skarż! Jurek, nie dłub w nosie!
— Mamusiu! Hala wzięła większy kawałek! — zaczęło znowu któreś.
— Niema rady! Pietrek, dajno dyscyplinę! — krzyknął zniecierpliwiony zawiadowca.
Józio pił herbatę, przyglądając się złośliwie rodzinnemu gniazdu.
Weszła wysoka panna z niezmiernie długą szyją, w binoklach na potężnym, zakrzywionym nosie i z książką w ręku — podobna była do wypierzonej indyczki.
Psy na nią zawarczały.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —