— Niewdzięczne! — zabełkotała przez nos, witając się z Józiem.
— Tłucze je pani, a teraz wymówki! — bąknął zawiadowca.
— Obchodzę się z niemi uprzejmie i czule, niby z mojemi władzami; nic to jednak nie pomaga i wciąż mają apetyt na moje łydki — śmiał się Józio.
— Hala, nie pchaj w nosek łyżeczki! — gromiła niestrudzenie matka, rozdając między rozbrykane stado bułki, klapsy i pocałunki.
— Cóżto za książka, — można? — pytał Józio, zaglądając pod okładkę.
— Moja ewangelja, Tetmajer — wyrzekła z emfazą.
— Wiersze! To insza para mankietów! — Zamknął prędko książkę.
— Wolałby pan Montepina, nieprawdaż?
— Panie Józefie, to poezje Tetmajera! Wszyscy się nim teraz zachwycają. Ira poznała go w Zakopanem, korespondują ze sobą.
— Czytałem, wspaniały, ale wolę Mickiewicza! — blagował bez zająknienia.
— Mickiewicz, Słowacki, Krasiński! Trzech wieszczów! Boże drogi! któż się teraz zajmuje tymi starymi panami! To dobre chyba dla proboszczów! Ja wielbię tylko nową poezję, nastrojową i symboliczną, poezję, przenikniętą tajemniczą grozą, poezję, tak pełną niewypowiedzianego i niepojętego, że…
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.
— 77 —