Naraz ryknął gramofon, z metalowej gardzieli wybuchnął potok niewypowiedzianych wrzasków, a jakby do wtóru, zakrakał złowrogo kruk, zagruchały trwożnie synogarlice, rozkrzyczały się ptaki, wiewiórki, jakby oszalałe, tłukły się po klatkach, psy zaczęły przeciągle wyć, dzieci trzaskały łyżeczkami w talerze i szklanki, a pani domu, wezbrana nagłem przerażeniem, siedziała z otwartemi ustami, zaś pannie Irenie spadły binokle na podłogę i stała martwo, zamieniona w siny słup złości, zgrozy i wzgardy.
— Uciekajmy, póki nie odzyskają przytomności! — krzyknął zawiadowca.
Zatrzymali się dopiero w kasie, wybuchając szalonym śmiechem.
— Ocaliłem pana! Widziałeś pan, jak posiniała ze złości?
— Ależ ten gramofon ryczy, no! Ona panu tego nie daruje…
— To i lepiej, może przestanie nas odwiedzać! Przewraca w głowie mojej żonie, że po każdych jej odwiedzinach mam w domu piekło.
— Mocno pomylona głowa; ciekawy jednak okaz, bardzo ciekawy.
— Może ją pan mieć do wszechstronniejszego przestudjowania.
— Musi być wykształcona; mówił mi kiedyś Soczek, że nawet posażna.
— A ma, jak to mówią, „dwa białe i trzecie, jak śnieg“. Przejdzie się za pana z pocałowaniem
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.
— 80 —