cudna i omdlała, porwał ją na ręce, wydzierał śmierci, unosił gdzieś we świat słoneczny!
— Księżniczko, to ja! Księżniczko! — krzyczał w śmiertelnej trwodze rozpaczy i nadziei. Aż biała księżniczka otworzyła fiołkowe oczy, uśmiechnęła się słodko i szepnęła niskim, śpiewnym głosem, przytulając się do niego.
— Dziękuję panu! Dziękuję!
Jakby już umierał z niewypowiedzianego szczęścia.
— Febra pana trzęsie, to może mocnej z angielskiemi kroplami? — pytał się jakiś znajomy, rzeczywisty głos.
Oprzytomniał, stał przy bufecie, a uśmiechnięta panna Marychna lała gorzałkę w kieliszek. Zachwiał się, jakby marzenie jego dostało w twarz.
— Co panu? Niech pan idzie za szafę, zrobię krupniku z miodem, napije się pan i zaraz przejdzie! Tam niema nikogo! — prosiła, zaglądając mu w oczy.
— Naczelnik prosi pana kasjera do kancelarji! — wrzasnął ktoś do sali.
Józio śpiesznie poleciał; na stacji, mimo zawieruchy i ciemności, panował niesłychany rwetes i zamieszanie — ludzie biegali znerwowani, jakieś głuche szczęki niosły się od maszyn, wyprowadzanych z remizy.
— Co się stało? — pytał, wpadając do zawiadowcy.
— Niech pan słucha.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —