cych spiętrzonemi falami, że już nie było nieba ni ziemi, a tylko szarawy wał, kotłujący się z wyciem, jakby w niezgłębionej otchłani wulkanu.
Maszyna jęczała coraz ciężej, i mgławiej już połyskiwały krwawe ślepia latarń, chrypnął nieustanny świst, a niekiedy koła zgrzytały jakby po piasku, dygotały żelazne ściany i spracowane tłoki piszczały żałośnie, tylko maszynista, jakby odlany ze spiżu, siedział nieruchomo z ręką na korbie, wpatrzony w nieprzeniknioną dal, spokojny i czujny, baczący na manometr i na każdy zakręt drogi, na każdy jej spadek i wzniesienie, wciąż pędził całą siłą pary, a tylko niekiedy zwalniał bieg, jakby zbierając siły, i rzucał się gwałtownie na większe zaspy, leżące wpoprzek szyn, rozdzierał je aż do dna, tratował na śmierć i uciekał jakby przed wściekłością burzy, miotającej się z coraz większem szaleństwem.
— Psiakrew, możemy się wsypać do rowu! — zawołał w jakiemś miejscu, gdy maszyna uderzała już, jak taranem, w puszyste zwały śniegów, przekopując się z niezmiernym wysiłkiem przez jakiś przekop, zasypany po wręby. Gdzieś z oddali przedarł się długi, przeciągły świst maszyny, idącej za nimi, ale niepodobna było nic dojrzeć, a świsty zrywały się krótkie, nawołujące, rozpaczliwe i milkły, zgłuszone rykiem burzy.
— Jeżeli Soczek uwiązł, to postoi do rana! — krzyknął maszynista i, przedarłszy się z przekopu na wysoki nasyp, popędził całą siłą, przeleciał, jak
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —