Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —

grzmot, długi, okratowany most i zwolnił dopiero pod lasami, gdzie wprawdzie wicher był znacznie mniejszy, ale śniegi leżały grubszą, puszystszą warstwą i jeszcze bardziej kurzyło.
— Wleczemy się, jak ze smołą! — jęknął zrozpaczony Józio.
— Na pieszo będzie pan prędzej. Nie zatrzymuję.
Nie odrzekł, uczepił się jakiegoś słupka i wypatrywał gorączkowo w ciemnościach, bo wciąż mu się zdawało, że gdzieś w śnieżnych tumanach majaczeją fiołkowe oczy i białe, wyciągnięte ręce, a niski, śpiewny głos woła z odmętów:
— Ratuj mnie! Ratuj!
Po tysiąc razy wychylał się z maszyny, aby skoczyć w zamieć, ale ironiczne spojrzenia maszynisty przywracały go do przytomności.
Dopadli wreszcie lasów. Długi, zasypany przekop zabielił się spienionemi grzywami, maszyna potoczyła się wolniej i z coraz większą ostrożnością, świsty darły się w krótkich, ostrzegawczych skowytach, gdyż przez kurzawę jęły przebłyskiwać łuny ognisk, a niekiedy wiatr przynosił jakby echa krzyków i nawoływań.
Orkan huczał górą i przewalał się po wierzchołkach drzew, a bory wyły rozsrożoną pieśń walki, miotały się gwałtownie, bite przez huragan, gięły prawie do ziemi, siekąc gałęziami z poświstem, i wstawały rozprężone, groźne, podobne w tumanach do olbrzymich, rozkołysanych cieniów. Nie-