ziami, że było mu poza niemi zacisznie i ciepło, jak w pokoju.
Młody, rudawy inżynier przysunął się do niego skwapliwie i zapytał:
— Cóż się tam dzieje w pociągu?
— Nie poznała mnie! — szepnął bezmyślnie Józio, lecz spostrzegłszy nagle przed sobą jego jasne, jakby wygotowane oczy, i żółtawą bródkę, zakrzyczał gwałtownie: — Czego? Idź pan do djabła!
Inżynierek odskoczył tak trwożnie, aż się roześmiali, a ktoś zadrwił:
— Nie ugryzie, panie naczelniku! On tylko się wstawiwszy…
Ale inżynier uśmiechnął się jakoś blado i, chociaż było mu bardzo zimno, jął dreptać w dostojnem osamotnieniu pod rezerwowemi maszynami, wzgardliwie spoglądając po tłoczących się przy ognisku; niekiedy nakładał złote binokle na maleńki nosek i przyglądał się burzy, a bardzo często podchodził zapalać papierosa i urzędowo pytał wachmistrza, podającego mu ogień:
— Jakże, długo będzie jeszcze ta zawierucha?
— Nie śmiem wiedzieć! — odpowiadał żandarm, podnosząc rękę do czapki.
— Dopóki się nie skończy! — dopowiedział ktoś, bo już wszystkich niecierpliwił.
— A możeby pan naczelnik napił się z nami krupniczku? — proponował Soczek.
— Dziękuję, zupełnie nie pijam — rzekł oschle i odszedł z godnością.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —