ruszył, a tu jak się nie sypną z gajów sarny, żebym zdechł, jak pies, jeżeli łżę, ale było ich kilkadziesiąt, i wszystkie pognały z bekiem za pociągiem. Zdrętwiałem…
— Leciały z chusteczkami w rękach, płakały za koziołkiem.
— Mówię wam, włosy mi powstały na głowie, nabiłem siekańcami obie lufy…
— Słuchaj, Soczek, jak mi jeszcze raz strzelisz i zabijesz sarnę, to ci dam w pysk! — zakrzyczał dozorca.
Wszyscy buchnęli śmiechem, a Soczek szepnął żałośnie:
— Strzeliłem, ale spudłowałem, haniebnie spudłowałem, niech Świderski powie… Ale opowiem coś jeszcze lepszego! — zawołał, nalewając nową porcję krupniku, nie zdążył jednak zacząć, gdyż przystąpił do nich inżynier i odezwał się dosyć cierpko, kręcąc zapamiętale słomianą, rzadką bródkę:
— Panom bardzo przyjemnie, ale trzebaby się dowiedzieć, jak się bawią pasażerowie.
— Można! Jasiek, zapalić pochodnię, pan inżynier pójdzie do pociągu. A ruszać się, chamy, prędzej! — ryknął dozorca, nie ruszając się z miejsca.
— A może i pan pójdzie? — pytał dosyć rozkazująco.
— Jak się trochę wiatr uspokoi, to przyjdę z ludźmi do roboty, a teraz nieciekawym pasażerów i nie śpieszy mi się! — odpowiadał opryskliwie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
— 106 —