Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

Młodzian się zaczerwienił i, otoczony pochodniami, ruszył ku pociągowi.
— Chłystek jeden! myśli, że jestem na jego posługi. Kaczyński, nie śpij pan! — zawołał, trącając swojego pomocnika, który się kiwał zawzięcie.
Kaczyński podniósł głowę, wygładził wspaniałą, szpakowatą brodę, zapalił fajkę i rzekł:
— Racja fizyka, Kaśka butów nie ma! Niech się wielmożna małpa pofatyguje sama.
— A wystroił się na linję, jakby do dyrekcji — drwił dozorca. — Lakiery, płytkie kalosze, szynelek, czapeczka z gwiazdką, formienno od stóp do głowy!
— Onże inżenier, putiejec, to się boi, żeby go nie wzięli tylko za człowieka.
— Ale liberał! — wtrącił gruby, zasapany nadkonduktor ekspresu. — Podobno miał grubą historję z żandarmami, ledwie skończył Instytut!
— Liberał, a jak dostał posadę, to mu najmilszy brat wachmistrz i pannie Marychnie zrobił awanturę, że w bufecie odezwała się do niego nieurzędowo. Psia ich mazurska mać, już mi bokiem wyłażą takie liberały!
— I nikomu nie podaje ręki! — dorzucił któryś z urzędników.
— Pokaż mu, bracie, stówkę, a wyciągnie do ciebie obie!
Pogadywali bardzo swobodnie, gdyż wachmistrz poszedł z inżynierem, ale dozorca machnął wkońcu ręką, przyjrzał się niebu, pociągnął nosem i rzekł: