roznosił się, jak szum. Praca szła śpieszna i nieustająca już ani na mgnienie.
A Józio przebudził się w jakiejś chwili, rozejrzał się zupełnie przytomnie i poszedł do brankardu, odczepionego od maszyny. Soczek napoił go krupnikiem i otulił ogromnym, ciepłym kożuchem, że zasnął, nie troszcząc się już o nic i o nikogo.
Obudził się dopiero nazajutrz koło południa w kasowym pokoiku na kanapce, gdy posługacz zaczął go trząść i krzyczeć mu nad uszami:
— Wyszedł osobowy! Pasażery wrzeszczą pod kasą, że loboga!
— A niech się zawrzeszczą na śmierć, a mnie dadzą święty pokój! Chodzą pociągi?
— Dyć się ruchają, jeno co pomaluśku, kieby te cielne krowy, bo na plancie śniegu wyżej chłopa, jaże strażniki wyganiają z chałup do roboty…
— Wieje to jeszcze?
— Zaśby ta wiało, kiej pogoda: na odwilgę się nawet ma, o! — pogadywał, podnosząc roletę.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym, aż bolesnym odblaskiem śniegów. Józio zerwał się na nogi, spostrzegając ze zdumieniem, że nie jest w swojem mieszkaniu.
— Ki djabeł mnie tu przyniósł?
- ↑ Błąd w numeracji: brak rozdziału VI.