Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

— Byście mi ta ździebko opuścili, paniczku? Adyć chociaż z jaką złotówczynę?…
Rozdrażniał się coraz bardziej, czuł się już chorym i bardzo nieszczęśliwym, drżały mu ręce, potykał się o meble, mylił się przy wydawaniu reszty, nie rozumiał, co do niego mówią, a często i nie słyszał, poruszając się napół przytomnie. A jakby nadobitkę, ruch wzmagał się z godziny na godzinę, coraz częściej nadchodziły pociągi i coraz więcej pasażerów zbierało się na stacji, ze wszystkich bowiem stron przybywały całe tłumy opóźnionych przez zamieć, aż mury się trzęsły od natłoku, a Józiowi wprost głowa pękała od ustawicznych gwarów, dzwonków, świstów maszyn i huku przelatujących pociągów. A wkońcu tak boleśnie denerwowało go słońce i jaskrawe skrzenie śniegów, że poszedł spuścić roletę i, dojrzawszy na peronie tłum spacerujących chałatów, zawrzał wściekłością:
— Łażą po śniegu, jak karaluchy! Poco się to psiarstwo ciągle włóczy! Człowiek przykuty do miejsca, jak pies do budy, a pierwszy lepszy parch szwenda się swobodnie, gdzie mu się tylko podoba! — monologował gniewnie i, gdy jakiś osobowy odszedł i uczyniła się nieco dłuższa przerwa między pociągami, rozciągnął się z lubością na kanapce i właśnie już słodko zasypiał, gdy wpadła z wrzaskiem gruba Magdzia od pani Soczkowej.
— Proszę pana na obiad!