Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —

— Ażebyś, jucho, spuchła, jak karmelicka bania! Nie pójdę, nie mam czasu!
I nie poszedł, ale że i sen djabli wzięli, powlókł się do bufetu na czarną kawę. W sali było pełno osób, a panna Marychna stała za bufetem w całym majestacie swojej urody, dumnie spoglądając na garsonów, aż jej, opięte w białe jersey’e, piersi kłębiły się groźnie nad przekąskami; twarz miała bielszą od śniegów, umalowane usta krwawiły się jak rana i oczy podczernione promieniały, z godnością nalewała kieliszki, a z prawdziwym wdziękiem pompowała piwo, ale Józia powitała najczulszym z uśmiechów i znalazła czas, aby mu zrobić wymówkę:
— Tak się bałam o pana! Przecież mógł się pan śmiertelnie przeziębić!
— A ja się tylko śmiertelnie urżnąłem i spałem w brankardzie do samego rana.
— Pan Soczek opowiadał, jak strasznie się wszyscy narażali…
— Rzeczywiście — straszliwie żarli, a popijali jeszcze lepiej! — odrzekł wzgardliwie i umilkł, bo naraz wspomnienia nocy buchnęły mu do mózgu, roztaczając się w pamięci w całej nieubłaganej jasności, że aż mu dusza się skurczyła z żałości.
— Nawet mnie nie poznała! A wreszcie jechał ją sęk! — zaklął.
Ale tą gniewną klątwą widma nie odpędził, ni żałości nie stłumił, ni tęsknoty nie ugasił. Nowa