gażach, pilnować się dzwonków… a niech to kaczusie zadziobią taką przyjemność!
— Właśnie! z pociągu na pociąg, z miasta do miasta, z kraju do kraju, statkiem czy pociągiem, łodzią czy wozem, konno czy automobilem… byle tylko prędzej i dalej. Byle tylko prędzej i dalej! — powtórzył z naciskiem.
— Panu łatwo używać takich rozkoszy! Bileciki dadzą, gotówki dostarczy pan Sznelcug i hajda choćby na drugi koniec świata.
— To też wkrótce wyjeżdżam — rzucił bardzo stanowczo.
— Daleko?
— Do Europy! — odparł krótko i zamyślił się głęboko.
— Ale muszę panu powiedzieć, jaka szelma ten mój hotelarz.
— Wyrzucił pana z mieszkania?
— Cóż znowu, jakby śmiał! Figle mi tylko robi. Naprzykład dzisiaj rano, co mi chcieli urządzić: dzwonię, jak zwykle, na kawę; długo jakoś nie przynoszą. Dzwonię po raz drugi… nikogo; krzyczę na korytarz, bo głodny byłem, nie przymierzając, jak pies. Ani żywego ducha! Zrobiłem taką awanturę, że cały hotel wyleciał na korytarz. Przylatuje lokaj i tłumaczy się, że przerabiają kuchnię i śniadania nie będzie! Dostał w pysk i musiał przynieść z cukierni! Ale to mi się nie podoba, to prowokacja. Nie puszczę mu tego płazem.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —