ne odrętwienie i taka bezgraniczna apatja, że nawet się nie zdziwił, ni poruszył, gdy o samym zmierzchu zjawiła się przed nim Frania. Była ubrana jak do drogi, z zawiniątkiem okręconem w gazetę pod pachą i w męskich, głębokich kaloszach. Nie zauważył tego, jak i nie spostrzegł jej wzburzenia i zapłakanych oczów.
— Wybierasz się na spacer? — spytał jak najspokojniej.
— Akurat mi w głowie spacery! Wyjeżdżam!
— Cóż cię znowu ugryzło?
— Sprzykrzyło mi się takie dulczenie w pustem mieszkaniu i wyjeżdżam! Nawet piesby się urwał z łańcucha! — Odwróciła się nagle od niego, udając, że patrzy na przechodzącą rezerwę.
— Trzeba się było czem zająć. Miałaś książki.
— Ja się tam nie rozumiem na pańskich książkach. Nie przy mnie pisane.
— Siadaj. Do pośpiesznego jeszcze z pół godziny. Jadłaś obiad?
— Nażarłam się, jak cztery dziewki!
Próbowała się zaśmiać, ale nagle porwał ją taki gwałtowny kaszel, aż bezwładnie opadła na kanapkę.
— Jesteś strasznie zaziębiona — szepnął ze współczuciem.
— A bo ta małpa Magdzia tak wczoraj napaliła w piecu, że musiałam okna otwierać, żeby się nie uwędzić. Do reszty się doziębiłam.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —