— Weź sobie na drogę papierosów, są w szufladzie — rzucił przez ramię.
Nie poruszyła się z miejsca i, obcierając łzy, płynące po twarzy, patrzała wciąż na niego, jakby chcąc go zapamiętać na wieki.
— A mieliśmy razem pojechać na bibę do Mikada! — odezwał się znowu.
— I Mikado taki sam drań, jak i wszystkie facety razem — wybuchnęła nienawistnie. Milczenie zaległo ciężkie i długie. Słychać było tylko brzęk pieniędzy, gorączkowe żądania pasażerów i stuk stemplowanych biletów, a niekiedy ciche westchnienia Frani.
Pociąg wpadł na stację, gdy Józio odwrócił się do niej z przypomnieniem.
— Ostrożnie, Franiu! Jeszcze który posłyszy, namówi drugich i zastrajkują.
— A niech was wszystkich jasna cholera wytłucze! — bryznęła, nie mogąc się już powstrzymać.
— Cóż ci to zrobiłem złego?
— Pan! pan! pan… — powtarzała coraz ciszej, bo słowa więzły w ściśniętem gardle, a piersiami zaszarpał taki straszny ból, że ledwie oddychała, ledwie jej serce nie pękło.
— Może nawet najwięcej, najwięcej! — wykrztusiła wkońcu.
Spojrzał na nią zdziwiony i, nie rozumiejąc, co się z nią dzieje, rzekł lekceważąco:
— Gniew szkodzi urodzie!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —