— Bo przez pana spotkał mnie taki wstyd… — ciągnęła ledwie dosłyszalnie, mocując się ze sobą, żeby zmilczeć i nie wybuchnąć jakąś bolesną skargą.
— Przeze mnie? Co ty pleciesz! Kiedy? Gdzie? — zapytał ostro, zbliżając się do niej.
Byłaby wypowiedziała wszystko, ale pochwycił ją długi, męczący kaszel, a po chwili wraz z nim przeszło rozdrażnienie, więc tylko zaczęła jąkać:
— W złości, to człowiek sam nie wie, co mówi…
— To niechże Frania pamięta, co i do kogo się mówi! — wyrzekł surowo i odszedł do okienka.
Zjawił się posługacz, pozapalał lampy i zniknął. Józio coraz częściej i swarliwiej użerał się z pasażerami i z taką pasją ciskał pieniądze do kobiałki, aż się rozsypywały na podłogę. Frania, nieco już uspokojona, wyciągnęła z torebki lusterko, ołówki, puder w papierku i, wyskubawszy z własnego paletka kłaczek brudnej waty, bardzo starannie przypudrowała sobie twarz spłakaną, podczerniła zaczerwienione oczy, nakarminowała sinawe usta, poprawiła włosy, wzięła na zapas papierosów i siadła trochę zboku od pasasażerskich oczów, ciekawie wciskających się do pokoju.
Józio spoglądał na nią niekiedy, ale tak jakby jej nie spostrzegając, a z jej złotawych rzęs często spadały grube, ciężkie krople i oczy miała pełne wilgotnych blasków; patrzała w niego, jak skopany
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —