psiak, wiernie, żebrząco i z jakąś cichą i lękliwą miłością.
Dopiero, gdy pośpieszny wtoczył się na stację, Józio się odezwał, zamykając kasę:
— Franiu, już czas. Może ci dać bilet?
— Zawsze jeżdżę na gapę… przecież mnie znają.
Zbierała się powoli, czekając ze drżeniem i jakąś rozpaczną nadzieją, że może powie: zostań, Franiu!
Ale się nie odezwał, wcisnął jej za rękawiczkę jakieś pieniądze i pomagał się ubierać. Pierwszy dzwonek zahuczał na peronie, i Frania tak się nagle rozdygotała, że nie mogła zawiązać woalki, trzęsła się cała jak w febrze, złote rzęsy biły, jakby skrzydła śmiertelnie zranionego ptaka, oczy miała wprost nieprzytomne, a na usta cisnęła się jakaś głęboka, serdeczna prośba, ale potrafiła tylko wyjąkać:
— U pana Mikada bywa wesoło… Przyjedzie pan… co? Przyjedzie?
— Naturalnie. Kolega przecież, musimy go pożegnać…
— To do widzenia, panie Józiu… do widzenia…
Chciała go pocałować w rękę.
— Co cię dzisiaj, u djabła, opętało! — żachnął się niecierpliwie.
— Pewnie, że mnie opętało… pewnie! — roześmiała się dziwnie, nie mogąc znaleźć klamki.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —