— Co tobie? Jesteś jakby nieprzytomna! — zaniepokoił się o nią i otworzył drzwi.
— Tak… w głowie mi się trochę kręci… musiałam zaczadzieć… gorąco…
Trzasnęła naraz drzwiami, rzucając mu się na piersi, objęła go za szyję i całowała namiętnie, całą mocą, całą potęgą długo skrywanej miłości, całą rozpaczą rozstania
— Franiu! dajże spokój. Jeszcze kto wejdzie! — bronił się, niemile zdziwiony.
— Chciałam tylko powiedzieć, że pana strasznie kocham… i… żeby się pan nie zadawał ze Soczkową — wyszeptała gorączkowo, całując go coraz ogniściej.
— Wściekłaś się dzisiaj, czy co?
I napróżno usiłował się wyrwać z oplotu jej rąk.
— Niech mnie pan skopie… niech mnie pan potem wypędzi… ale muszę pana ostrzec… Mnie pana strasznie żal… Pan wie, kto ja jestem… Wszyscy też wiedzą, że jestem taka zwyczajna kolejarska małpa… Ale Soczkowa jest sto razy gorsza, tysiąc razy gorsza… Pan ani się domyśla! Ona ma przecież męża, ma dom, wszyscy ją uważają za coś poczciwego, prawda? A ona chodzi do oficerów! Mogłabym w sądzie zaświadczyć! Sama widziałam, jak przychodziła po nią faktorka od takich rzeczy! Niech się pan spyta starej Gołdy! Ona pana jeszcze czemś takiem obdarzy, że i Łazarz nie pomoże! Przecież to taka sołdacka klępa…
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —