twej, przygniatającej cichości nocy tylko druty telegraficzne dygotały nieustannym, jękliwym pobrzękiem, głucho dudniły przelatujące pociągi, głucho huczały świstawki parowozów i głuche, mrące echa roznosiły się ze stacji.
Było jeszcze dosyć wcześnie, jeszcze we wszystkich domach świeciły okna, tylko u Soczków zamknięte okiennice nie przepuszczały ani źdźbła światła, więc Józio, myśląc, że już śpią, przemknął się cichutko jak wąż do mieszkania.
Zapalił lampę i bardzo przyjemnie się zdziwił, bo na stole stało parę doniczek blado-fiołkowych hiacyntów, przystrojonych w żółte bibułki.
— Poczciwa dziewczyna! — pomyślał o Frani, napawając się odurzającym zapachem.
Ale tuż za nim wpadła Magdzia i zaraz od proga zawołała:
— Prawda, jakie śliczności? Sama pani chodziła po nie do miasta…
— Twoja pani! To powiedz, że ja bardzo dziękuję.
— A to pan se powiedzą sami, bo pani prosi na kolację.
Nie miał wielkiej ochoty, ale w mieszkaniu było tak jakoś pusto i nudno, że poszedł.
W jadalni nie było nikogo, czekał tylko pod zapaloną lampą okrągły stół, przyozdobiony hiacyntem i zastawiony przekąskami.
— Musi być, co moja pani jeszcze się śtafiruje! — objaśniała Magdzia, wnosząc samowar.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —