— Boże! jaka ja jestem nieszczęśliwa! Ostrożnie, bo rozbijesz samowar! — krzyknęła za Magdzią, wylatującą z pokoju jak zasapana lokomotywa.
Józio tak już miał dosyć wszystkiego, że podniósł się do wyjścia.
Skoczyła do drzwi jak pantera i zaparła je plecami.
— Nie puszczę pana… długo czekałam na taką chwilę… mam tyle do powiedzenia… pan jeden mnie zrozumie… zostanie pan jeszcze… — zaszeptała gorączkowo.
— Kiedy taki jestem znużony, że ledwie się już trzymam na nogach!
I postąpił ku wyjściu.
— To chyba pan wyjdzie przez siłę!
Rozkrzyżowała się na drzwiach takim gwałtownym ruchem, aż cały szlafroczek się otworzył i rozbłysnęły obnażone piersi.
— Naprawdę muszę już iść! — powiedział lodowato, cofnął się nieco i odwrócił oczy.
— Bo pan się na mnie gniewa?
Opadły jej ręce i spojrzała wystraszona.
— Na panią nie; ale doprawdy nie rozumiem…
Poruszył się, chcąc wyjść przez kuchnię.
— Niech się pan nie gniewa… błagam o przebaczenie… ale ja musiałam ją wygnać… musiałam…
Rzuciła mu się na szyję, oplotła go rękami i wybuchnęła płaczem. Zrozumiał za co go przepraszała i, uniesiony nagłym gniewem, odepchnął ją od siebie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —