— Jak pani śmiała ją wypędzać z mojego mieszkania! I jakiem prawem! — zakrzyczał.
— To było dla mnie okropne!… — bełkotała nieprzytomnie, zalewając się łzami. — Ja pana tak strasznie lubię… Przecież codziennie… jak pies waruję przy drzwiach, aby pana chociaż zobaczyć… a pan sprowadza sobie taką ostatnią, taką ulicznicę.
— Od kwartału się wyprowadzam. Nie potrzebuję opieki, jestem już pełnoletni. A Frania więcej jest warta od niejednej! Sto razy więcej! — zakrzyczał z wściekłością i wyszedł.
Zamknął się, pozapalał lampy i, niezmiernie wzburzony, spacerował po mieszkaniu.
— Psiakrew z takimi opiekunami! Sentymentalna krowa! Małpa! — wymyślał, bo miotał nim coraz sroższy gniew, a przytem ta myśl, że Frania może w tej chwili błąka się po jakiejś stacyjce i nie ma się gdzie schronić przed mrozem, strasznie mu dokuczała.
— Biedne stworzenie! I nawet się nie poskarżyła. Że też ja niczego się nie domyśliłem.
Przypomniał sobie całą scenę rozstania i zrobiło mu się jej okropnie żal.
— Taka poczciwa, taka dobra i przywiązana! Sprowadzę ją choćby jutro — postanowił nagle.
Rozległ się jakiś głuchy szmer i ktoś bardzo lękliwie zapukał do drzwi.
— Kto tam?
Przystanął na środku pokoju i nasłuchiwał.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —