Nie było odpowiedzi. Ale posłyszawszy jakby stłumione łkania, otworzył szybko drzwi, był prawie pewny, że to wracała Frania.
Weszła cicho Soczkowa okryta czarnym burnusem, z kapturem nasuniętym aż na oczy; zamknęła za sobą drzwi na klucz i rzuciła się przed nim na kolana.
— Musi mi pan przebaczyć… nie odejdę, będę błagać choćby do rana… Odbiorę sobie życie, jeśli mi pan nie daruje! — prosiła cichutko, wyciągając do niego ręce. Burnus osunął się na ziemię, została tylko w koszuli i we łzach, spływających aż na piersi.
— Co pani robi! — zawołał strasznie zmieszany, usiłując ją podnieść. — Ależ ja się nie gniewam, było mi tylko przykro. Przecież Frania nie jest moją kochanką. Co pani jest? Przyjeżdżała reparować bieliznę. Pani Zofjo! Jezus Marja! — bełkotał przerażony, gdyż leciała mu przez ręce omdlała. Zaniósł ją na łóżko i tak troskliwie trzeźwił, rozcierał jej skronie i zlewał kolońską wodą, aż otworzyła oczy, westchnęła ciężko, powiodła błędnem spojrzeniem po pokoju i raptem się podniosła.
— Boże, co się ze mną dzieje? Gdzie ja jestem? Czy aby mnie kto nie zobaczy!
— Nie, przecież to pierwsze piętro. Czy pani już lepiej?
— Tak mnie razi to światło lampy… może pan zgasi. Wody! słabo mi! — zajęczała znowu.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —