— Małpa pokratkowana! Pomaluj się zielono, burżuju jeden!
Zacisnął tylko zęby i szedł dalej równym, spokojnym krokiem. Zaczepiały go dziewczyny, przechodził sztywno, jakby mówiły nie do niego; sankarze wlekli się za nim natarczywie, zapraszając do przejażdżki, patrzył przed siebie jakimś szklanym wzrokiem, prawdziwie po angielsku, jak mu się zdawało. Włóczył się tak bez celu przez parę godzin, wstępując tylko do każdej większej kawiarni, aby zaimponować kostjumem, angielszczyzną i wodą sodową z whisky. Wszędzie też efekt był jednakowy, budził bowiem sensację, przyciszone szepty, ciekawe spojrzenia i bardzo złośliwe uwagi.
— Głęboka prowincja! Wstrętna dziura! — myślał wzgardliwie o Warszawie i niósł dalej swoje pokratkowane korty i kiepską angielszczyznę.
Był jeszcze w paru kinematografach i koło północy wstąpił do jednego z kabaretowych szynków, gdzie już panował nieopisany wrzask i nie było ani jednego wolnego miejsca, ale jakiś bardzo rudy i kędzierzawy jegomość skwapliwie zaprosił go do swojego stolika, i gdy Józio rozkazał garsonowi przynieść syfon wody i whisky, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i zagadał angielsko-nalewkowskim żargonem:
— Pan pewnie tylko przejazdem?
— Yes! — odmruknął, rozglądając się po zatłoczonej sali.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —