zapoznać nawet z prawdziwą hrabiną! Daję słowo, pan mi bardzo podziękuje. A może pan chce jeszcze coś innego? — zapytał naraz i szepnął mu coś z pobłażliwym uśmiechem.
Józio poczerwieniał, zapłacił i odszedł, nie odezwawszy się ani słowa.
Rudy jegomość dopędził go przy drzwiach i szepnął nieco zakłopotany:
— Ja przecież bezinteresownie, tylko tak z przyjaźni…
Józio odwrócił się raptem i powiedział mu twardo i po polsku:
— Odczep się, żebyś z tej przyjaźni nie dostał w mordę, alfonsie jeden!
Rudy cofnął się prędko i jeszcze prędzej zginął wśród tłumów.
A Józio wszedł do garderoby i tuż za progiem spotkał się oko w oko z kolegą z sąsiedniej stacji, który, mocno podpity, rzucił mu się w ramiona.
— Jak się masz, Józiu! A to góra z górą się nie zejdzie, a gęba z wiechciem zawsze!
Odsunął go szorstko i rzekł wyniośle po angielsku:
— Przepraszam, nie mam przyjemności znać pana!
— W imię Ojca i Syna! A jabym był przysiągł! — bełkotał zdumiony.
Józio ani nie drgnął i, chociaż wytrącony nieco z równowagi, spojrzał na niego zgóry i, wzruszywszy ramionami, śpiesznie wyszedł, ale na ulicy oblał
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —