Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —

bym takich zaliczał do kulturalnych ludzi. Dajmy im spokój. Wracam do opowiadania. Para rozmawiała po angielsku, kłócili się zawzięcie, jak najprawowitsi małżonkowie. Na tym jedynym punkcie arystokracja nie różni się niczem od gminu. Przysłoniłem się gazetą i, zapuszczając do niej żórawia, manewrowałem w dalszym ciągu. Odpowiedziała wreszcie, ostrzegając oczami przed mężem… — opowiadał gorąco, porwany własną blagą.
— Ależ to chyba była kokota?
Józio uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Proszę pana, nawet najporządniejszej kobiecie może się chociaż raz w życiu zdarzyć jakaś romantyczna przygoda. Chyba, że za brzydka i za głupia! Otóż, zachęcony jej uśmiechem, próbuję znowu telegrafu, gdy naraz dryblas się zrywa i zaczyna czegoś szukać po przedziale. Pokazało się, że zapomniał jakiejś walizy na granicy. Na pierwszej stacji chce telegrafować, ale, naturalnie, nikt go nie rozumie, ani słowa. Wtedy ja występuję w roli Opatrzności, załatwiam wszystko i już dalej jedziemy w dobrej komitywie. O zmierzchu byliśmy na takiej stopie przyjaźni, że prosił mnie w zaufaniu o pokazanie nocnego życia Warszawy, a ona coraz milej na mnie patrzała. Stanęliśmy w jednym hotelu i reszta poszła gładko, aksamitnie, powiadam panu, aksamitnie…
— Wprost nie do uwierzenia, żeby mieć takie szczęście! — westchnął zazdrośnie zawiadowca. —