i, dosłyszawszy kroki, zamachał zapaloną latarnią i krzyknął:
— Jesteśmy! Chłopcy, nastawiać wózek! Myślałem, że się już pana nie doczekamy.
— Spóźniłem się na osobowy. Dawno czekacie?
— Od pośpiesznego! Pan dozorca kazał nam czekać choćby do rana.
Szczęknęły koła, ustawiane na szynach, i ktoś zawołał z ciemności:
— Gotowe! Będziemy w trymiga! Wojtek, daj sztosa, ino krzepko!
Dwóch robotników stanęło na platformie kolejowego wózka i zaczęli go odpychać długiemi kijami, niby łódź z mielizny, a trzeci leciał ztyłu, dawał co chwila sztosa ze wszystkiej mocy i wieszał się na krawędzi platformy, aby nieco złapać powietrza. Wózek tylko zawarczał i, bijąc z hukiem o złączenia szyn, potoczył się, jak kula, po dosyć dużym spadku.
— Uważać na sygnały za nami! — przypomniał Józio, siedzący na przodzie obok dróżnika, trzymającego zapaloną latarnię.
Przed wózkiem leciał świetlisty krąg, w którym migotały połyskliwe szyny, obmokłe podkłady, szare, drgające przędziwa deszczu, niekiedy słupy telegraficzne i uśpione domki dróżnicze.
— Dużo przyjechało gości?
— A bogać ta mało! We trzy wózki przywieźlim z kurjera.
— I sami tylko panowie? — rozpytywał.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —