— Ja ta nie wiem, kaj — powtarzam jeno za drugiemi.
— Brak mu poprostu piątej klepki.
— To samo pedział i pan zawiadowca. Juści, żeby rzucać taki urząd…
Józio już się nie odezwał, siedział schmurzony, jak noc, zazdrość ugryzła go w samo serce i z taką niechęcią myślał o Buczku, że skoro wreszcie dojechali na miejsce, odezwał się do dróżnika:
— Zobaczy, że wszędzie psi boso chodzą, i wróci, jak niepyszny.
— Juści, jeno co urząd czekał na niego nie będzie…
— Na starszego robotnika zawsze go przyjmą — wyrzekł wzgardliwie.
Dom Buczka stał w głębi sadu, przyparty szczytem do wielkiego lasu — i chociaż wszystkie drzwi i okna miał szczelnie zamknięte i pozasłaniane, już na plancie słychać było wrzawę i krzyki.
— Używa sobie bractwo, jak prosięta w deszcz! — myślał, wchodząc do przedpokoju. — Pan w domu? — spytał z wyniosłą miną służącego.
— Są wszystkie! Dyć się zabawiają, jaże się rozlega! — zaśmiał się głupkowato.
Istotnie, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się burzliwe śmiechy i gwary, ale jakoś nikt nie wychodził na powitanie, czem Józio poczuł się tak głęboko dotknięty, że już zamierzał się wynieść zpowrotem, gdy nadbiegła Frania.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —