pana znaczę! Maciuś! Zgubiłam znowu pantofel! — zakrzyczała gwałtownie i pobiegła naprzód.
Z jadalni huknął potężny śpiew, aż się zatrzęsły ściany:
— Cicho, burżuje! Przyjechał pan Józio! Cicho, psiakrew! — wrzeszczała Frania, ale napróżno, nikt jej nie słyszał, wszyscy już bowiem byli nieco pijani i śpiewali dzikim, bezładnym chórem.
W pokoju było czarno od dymu i tak gorąco, że siedzieli rozmamłani, bez surdutów i kamizelek, pot się im lał po zaczerwienionych twarzach, ale oczy mieli rozpłomienione i jakby wniebowzięte, ryczeli ze wszystkich sił, tłukąc pięściami w stół i tak zapalczywie przytupując, że aż trzęsły się ściany, brzęczało szkło, a gdzieś w podwórzu wyły pieski. Mikado stał i, wymachując ręką takt, śpiewał najgłośniej i przytupywał najsiarczyściej. Brzuchaty dozorca drzemał, rozciągnięty na kanapie i, od czasu do czasu, hukał swoim potężnym, byczym głosem, tylko jeden Kaczyński milczał, skulony w końcu stołu, zapalał gasnącą co chwila fajkę, pił kieliszek za kieliszkiem, przeplatając je szklankami piwa, i spluwał z coraz większą złością.
— Uważasz pan, co wyją, psia ich mać? Chyba się napijemy, co? — mruknął do Józia, który obok niego zabrał się do jedzenia, skwapliwie obsługiwany przez Franię.