przysiadł się do Józia i utonęli w przyciszonej rozmowie, Kaczyński wiódł jakiś burzliwy spór z Zielonką i Świderskim, bo warczał gniewnie, co chwila zapalał fajkę i nerwowo przegarniał brodę, dozorca tak baraszkował z Franią na kanapie, aż wybuchała histerycznym śmiechem. Dzięcioł spacerował ze szklanką w ręku i coś sobie półgłosem przepowiadał, kilku zaczęło grać w lancusia na rogu stołu, psy skamlały pod piecem nad ogromną miską kości, a tylko jeden Soczek czuwał nad wszystkimi, dolewał, gdzie tylko dojrzał pustą szklankę, czerwony już był, jak burak, a tak roztkliwiony krupnikiem, że z każdym się trącał, całował i wciąż obcierał załzawione oczy.
— Więc jutro jedziecie z pewnością! — mówił Józio, pociągając ze szklanki.
— Tak, jutro dzień mojego wyzwolenia! Wstąpię jeszcze na parę godzin do Warszawy odwiedzić mojego mecenasa i wieczorem w świat! W szeroki, wolny świat! — zawołał Mikado, i twarz mu rozbłysła niezmierną radością.
— Macie wszystko przygotowane? — Ledwie wykrztusił te słowa.
— Wszystko. Paszport w kieszeni, a gotówka na sercu. Patrzcie, to przekaz na tysiąc dwieście franków, płatne w Paryżu, a oto tęczówki! — Rozrzucił przed nim na stole pięć stówek, z lubością przyglądając się ich barwom. — To moje krowy, konie, cała gospodarka i oszczędności! — dodał z pewną dumą.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.
— 165 —