— Nadejdzie, i wtedy niejeden z towarzyszów będzie musiał powrócić do wideł! — huknął dozorca, porywając się z kanapy, i trącił po drodze Kaczyńskiego. — Nie śpij pan, jedziemy!
— A to wrócą; ale do czego powrócą eks-dziedzice? Chyba pod płot i do torby!
— Panowie eks-ludzie i panowie przyszli ludzie, proszę o głos! — wrzeszczał Dzięcioł, dzwoniąc w butelkę, ale głos jego utonął we wrzawie i krzykach.
Kaczyński przetarł oczy z drzemki, zapalił fajkę i rzekł do zadumanego Józia:
— Demokraty, psia ich mać! zaledwie od święta i w socjalistyczne galówki chodzą na dwóch nogach, a już im smakuje panowanie nad drugimi.
— Panowie, porozumiejmy się! Panowie! A żeby was djabli wzięli! — wołał płaczliwie jakiś młodzieniec w straszliwie czerwonym krawacie i gumowym kołnierzyku. Napróżno jednak błagał i klął, wszyscy już bowiem naraz mówili, krzyczeli i nawzajem usiłowali się przekonywać, a ponad całym wrzaskiem huczał tylko potężny bas dozorcy, od którego dygotały wszystkie światła. Kłótnia stawała się coraz zapalczywsza, już zaczynało dochodzić do sporów osobistych i przaskakiwań z zaiskrzonemi oczami, ale Soczek załagadzał wciąż, dolewając krupniku, i przepijał do każdego zosobna.
Frania spała na otomanie, pomiędzy psami, a gracze, ślepi i głusi na to, co się działo dokoła, grali zaciekle, że tylko krótkie, zadyszane słowa
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —