Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.
— 177 —

sumienia, który mu szeptał z nieubłaganą mściwością:
— Podły! Podły! Podły!
Napróżno wyciągał błagające rece, napróżno w skrusze najgłębszej się kajał, napróżno żebrał zmiłowania — ten głos straszny nie ścichnął, lecz wciąż z jednaką mocą szarpał mu mózg, że szedł jakby policzkowany i bity świszczącemi rózgami hańby…
Śnieg walił już tumanami, wytrząsał się, niby z worów niezgłębionych i zasypywał ziemię wilgotnemi puchami; noc zbladła i uczyniła się szarawem bielmem, lasy stanęły bez ruchu, ciche, zdrętwiałe i jakby zapatrzone w wełnistą ulewę śniegów, a tylko gdzie niegdzie z pod białych kożuchów wyciągały się nad Józiem jeszcze czarne, sękate gałęzie, jakby litościwie błogosławiące ręce, że, mimo wewnętrznej męki, zaczynał się im przypatrywać z coraz większą uwagą.
W domku, gdzie z wieczora konał dróżnik, błyszczało światło i drzwi były otwarte; zajrzał tam bezwiednie i skamieniał przerażony. Na łóżku rozciągał się zesztywniały, siny trup, obok niego paliła się wysoka gromnica, rozsiewając po całej izbie żółtawe, jakby ropiące światło; do nóg zmarłego tuliło się dwoje uśpionych dzieci, coś jeszcze pojękujących przez sen; w kącie, w kupie łachmanów, leżała nawznak jakaś kobieta z szeroko otwartemi ustami, twarz miała zgorączkowaną i szklistą od łez zastygłych, spała, jak zabita; a przy drzwiach,