zwinięty w kłębek, chrapał stary chłop w baraniej czapie na głowie; ze ścian patrzyły surowe, martwe oczy świętych, i duży, biały zegar cykał monotonnie…
Izba zdawała się być martwem pobojowiskiem, z którego przed chwilą odeszła zwycięska śmierć, a tylko pozostały zamierające echa płaczów i zawodzeń…
Józio cofnął się, przejęty takiem uczuciem bezmiernego opuszczenia, że struga palących łez chlusnęła mu z oczów.
— I po całej paradzie! I po całej paradzie! — powtarzał rozpłakanym, smutnym głosem, biegnąc coraz prędzej wskroś nieustannie spadających śniegów.
Na stacji wszystko było jeszcze pozamykane; świeciło się tylko w kancelarji zawiadowcy, gdzie siedział dyżurny, jakby przykuty do aparatu telegraficznego — podniósł zaczerwienione oczy na Józia, skinął głową i stukał dalej, jak dzięcioł.
Na kanapce pod ścianą spał rozmamłany Soczek.
— Ma służbę o ósmej i jeszcze nie pojechał do domu! — zdziwił się Józio.
— Towarowy na haltsygnale! — ktoś krzyknął przez okno.
— Soczek prosił, żebyście go zabrali ze sobą; chciał nieco wypocząć i został…
— Pijany, jak bela! Tak się biedak zmartwił krupnikiem, że już ani rączką, ani nóżką…
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.
— 178 —