— Zabawa musiała być szampańska! Widziałem, że wszystkim kurzyło się ze łbów, a Kaczyński pobił się przy tej okazji z Zielonką.
— O cóż im poszło? — pytał obojętnie, usiłując postawić Soczka na nogi.
— Nawymyślał mu od czerwonych, parszywych ryjów, tamten trzasnął go naodlew w zęby, potem zaczęli się tak serdecznie młócić, że ledwie ich rozdzielili.
— Kaczyński chyba mu tego nie puści płazem…
— Odbił mu zaraz na miejscu z dobrym procentem! A przytem obaj byli prawie nieprzytomni. Podobno i wy byliście tak wstawieni, że nie mogli się was dobudzić?…
— Ale przespałem się i, jak widzicie, jestem teraz obecny i przytomny.
— Psiakrew, a człowiek musi warować całe noce, jak pies na łańcuchu.
— Wstawaj pan! Pociąg na stacji! — zakrzyczał Józio, dźwigając Soczka, który wreszcie otworzył oczy i naraz zaśpiewał chrapliwie:
— „Pora zdarza, pora zdarza! Pijmy zdrowie gospodarza!”.
I zwalił się zpowrotem na kanapę.
Musieli go zanieść do pociągu. Ale skoro tylko rozległ się sygnał odjazdu i szczęknęły ruszające wagony, Soczek się przebudził, mocno osadził na nogach i, macając przed sobą, zabełkotał:
— Jazda, Świderski! całą parą!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.
— 179 —